Wyobraźmy sobie listopad 1918 roku, gdy na ulicach miast całego świata wybucha euforia, której nie widziano od lat. Po czterech długich i krwawych latach Wielka Wojna nareszcie dobiegła końca, więc gdy zamilkły działa, a dzwony biły na wiwat, wydawało się, że ludzkość może wreszcie odetchnąć i najgorsze już minęło. Nikt nie przypuszczał, że prawdziwy zabójca dopiero osiągał apogeum swojej mocy. Niewidzialny i cichy wróg, który nie nosił munduru i nie strzelał z karabinu, w ciągu kilkunastu miesięcy miał zabić wielokrotnie więcej ludzi niż cały globalny konflikt zbrojny. Mowa tutaj o pandemii grypy z 1918 roku, która do historii przeszła pod mylącą nazwą hiszpanki. Lekarze przez dekady nie potrafili znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego wirus z taką furią rzucił się właśnie na tych, którzy z definicji powinni być najbezpieczniejsi – ludzi młodych, zdrowych i w pełni sił witalnych?
Kłamstwo, które obiegło świat
Zanim dojdziemy do sedna tej mrocznej zagadki należy rozprawić się z samą nazwą, której geneza to jeden z pierwszych wielkich fake newsów XX wieku, zrodzony z potrzeby wojennej propagandy. Zaangażowane w konflikt mocarstwa – Niemcy, Francja, Wielka Brytania czy Stany Zjednoczone – miały prosty cel: za wszelką cenę utrzymać wysokie morale swoich społeczeństw, dlatego informacja o tajemniczej chorobie, która dziesiątkowała żołnierzy w okopach i robotników w fabrykach, byłaby propagandowym samobójstwem. Tymczasem w neutralnej Hiszpanii, gdzie prasa była wolna od militarnych restrykcji, pisano o niej otwarcie, informując o rosnącej liczbie zgonów czy nawet o chorobie samego króla Alfonsa XIII. Świat, spragniony jakichkolwiek wiarygodnych wieści, chłonął więc doniesienia z Madrytu i w ten sposób, trochę przez dezinformację walczących mocarstw, a trochę z dziennikarskiego lenistwa, łatka hiszpanki przylgnęła do tej grypy na stałe. Pandemia, która najprawdopodobniej narodziła się w przeludnionym obozie wojskowym w Kansas lub gdzieś na północy Francji, na zawsze więc została skojarzona z krajem, który jako jedyny miał odwagę głośno o niej mówić.
Złowieszcza litera W
Wirus przetoczył się przez glob w trzech odrębnych falach. Pierwsza, wiosną 1918 roku, była łagodna i przypominała zwykłe sezonowe przeziębienie, przez co została w dużej mierze zignorowana. Prawdziwy koszmar zaczął się latem, gdy patogen zmutował, a jesienna, druga fala, uderzyła z siłą huraganu. Objawy były przerażające: po typowej gorączce i bólach mięśni następowało gwałtowne, często krwotoczne zapalenie płuc. Lekarze bezradnie patrzyli, jak ich pacjenci dosłownie sinieją z niedotlenienia dusząc się we własnych łóżkach, a śmierć przychodziła błyskawicznie, nierzadko w ciągu doby.
Świat medycyny właśnie wtedy stanął przed największą tajemnicą. Typowa grypa sezonowa jest najgroźniejsza dla najsłabszych – małych dzieci i seniorów – co na wykresie śmiertelności tworzy krzywą w kształcie litery U. Hiszpanka malowała na tych samych wykresach natomiast złowieszczą literę W, miała bowiem trzy szczyty zgonów: dla najmłodszych, dla najstarszych i ten największy pośrodku – dla ludzi w przedziale wiekowym 20-40 lat, którzy dopiero co przeżyli wojnę i mieli budować nowy, lepszy świat.
Gdy armia immunologiczna obraca się przeciwko własnemu ciału
Współczesna nauka ma na to zjawisko odpowiedź: burza cytokinowa. W uproszczeniu, cytokiny to białka, których układ odpornościowy używa do zarządzania obroną wysyłając sygnały koordynujące atak na patogeny. Problem w tym, że wirus hiszpanki był dla ludzkich organizmów czymś zupełnie nowym i ekstremalnie agresywnym. U młodej, zdrowej osoby system odpornościowy można porównać do doskonale wyszkolonej armii w stanie najwyższej gotowości. W starciu z tym konkretnym wrogiem armia ta wpadała jednak w panikę i zamiast precyzyjnego ataku rozpoczynała totalną wojnę na własnym terytorium. W akcie desperacji układ odpornościowy zalewał płuca cytokinami, które działając niczym napalm wypalały delikatną tkankę pęcherzyków płucnych. Organizm, próbując zwalczyć wirusa, w rzeczywistości topił sam siebie wypełniając płuca płynem i krwią, dlatego największy atut – młodość i potężna odporność – stawała się wyrokiem śmierci. U osób starszych, których system immunologiczny był wolniejszy, reakcja była znacznie słabsza i właśnie ten paradoks często ratował im życie.

