Niewidzialni konkwistadorzy: jak wirusy podbiły Amerykę

Niewidzialni konkwistadorzy: jak wirusy podbiły Amerykę

Wyobraźmy sobie potężnego azteckiego wojownika lub inkaskiego arystokratę z początku XVI wieku, którego uporządkowany świat, rządzony przez odwiecznych bogów i potężnych władców, stanął w obliczu niepojętego zagrożenia, na horyzoncie pojawili się bowiem dziwni, brodaci ludzie w lśniących zbrojach. Prawdziwym wrogiem okazał się być jednak nie dzierżący stalowy miecz człowiek, ale coś niewidzialnego i cichego, co przybyło razem z nim. Rok 1492, symboliczny moment przybycia Europejczyków, uruchomił biologiczną bombę zegarową otwierając puszkę Pandory pełną nieznanych dotąd w Nowym Świecie wirusów i bakterii. Historia podboju Ameryki, często przedstawiana jako kronika militarnych potyczek, jest więc w rzeczywistości opowieścią o bezprecedensowej katastrofie biologicznej, w której zderzenie dwóch odizolowanych przez tysiąclecia ekosystemów doprowadziło do największego załamania demograficznego w dziejach ludzkości.

Zderzenie dwóch biologicznych wszechświatów

U podstaw tej tragedii leżała asymetria immunologiczna, którą naukowcy określają mianem epidemii na dziewiczym gruncie (virgin soil epidemic). Przez ponad dziesięć tysięcy lat, od czasu migracji przez Cieśninę Beringa, populacje Nowego Świata rozwijały się w sterylnej bańce, która wprawdzie chroniła je przed plagami Starego Świata, ale jednocześnie uczyniła ich systemy odpornościowe bezbronnymi. Kluczowy okazał się brak dużych, udomowionych zwierząt stadnych – bydła, świń czy drobiu – które w Eurazji przez wieki były żywą fabryką zarazków. Właśnie od nich na ludzi przeniosło się mnóstwo patogenów, które mutując dały początek takim chorobom jak ospa, odra czy grypa. Europejczyk, który przeżył daną chorobę w dzieciństwie, zyskiwał odporność na całe życie, podczas gdy dla Indianina każdy z tych wirusów był niczym uderzenie pioruna w prochownię – nowym i śmiertelnie groźnym wrogiem.

Ospa: cichy sojusznik konkwistadorów

Najpotężniejszym z tych niewidzialnych zabójców była ospa prawdziwa. Wirus, który dotarł na Karaiby około 1518 roku, rozprzestrzeniał się z prędkością pożaru wyprzedzając pochód hiszpańskich żołnierzy, a jego działanie przypominało przygotowanie artyleryjskie przed głównym atakiem. Kiedy Hernán Cortés w 1520 roku został chwilowo wyparty ze stolicy Azteków, Tenochtitlan, nieświadomie pozostawił za sobą tykającą bombę biologiczną. Wkrótce wybuchła gwałtowna epidemia, która w ciągu kilku miesięcy zabiła dziesiątki tysięcy mieszkańców, w tym następcę Montezumy, cesarza Cuitláhuaca, i gdy Hiszpanie wrócili zastali zdziesiątkowane miasto, a jego obrońców złamanych fizycznie i psychicznie, co w praktyce podało im metropolię na tacy. Dekadę później ten sam tragiczny scenariusz powtórzył się w Andach, gdzie ospa dotarła do Imperium Inków zanim jeszcze stanął w nim Francisco Pizarro. Choroba zabiła wielkiego władcę Huaynę Capaca i jego wyznaczonego następcę, co pchnęło państwo w otchłań niszczycielskiej wojny domowej. Pizarro przybywając na miejsce zastał wewnętrznie rozdarte i osłabione imperium – idealny grunt pod podbój.

Kiedy plagi nie mają końca: cocoliztli

Ospa była zaledwie pierwszą, niszczycielską falą, za którą podążyły kolejne, równie zabójcze epidemie: odry, grypy i tyfusu plamistego. W samym Meksyku po ospie nadeszły dwie jeszcze straszliwsze zarazy, które w lokalnym języku nahuatl nazwano cocoliztli (plaga). Epidemie z lat 1545 i 1576, charakteryzujące się wysoką gorączką i krwotokami, zabiły łącznie kilkanaście milionów ludzi. Niezależnie od tego, czy ich przyczyną była, jak sugerują współczesne badania, wyjątkowo zjadliwa odmiana salmonelli, czy też nieznany wirus, skutek był jeden: postępująca anihilacja. Szacuje się, że w ciągu zaledwie stu lat od przybycia Kolumba populacja rdzennych mieszkańców obydwu Ameryk zmalała o niewyobrażalne 90%. Skala katastrofy była tak wielka, jakby dzisiaj z powierzchni Ziemi zniknęło dziewięć na dziesięć znanych nam osób.

Gdy bogowie milczą: duchowy wymiar katastrofy

Liczby, chociaż przerażające, nie oddają w pełni głębi dramatu, który oznaczał całkowite załamanie się ówczesnego Nowego Świata. Śmierć władców i elit doprowadziła do chaosu i paraliżu struktur państwowych, wyludnione wioski oznaczały upadek rolnictwa i głód, a więzi społeczne ulegały rozpadowi. Najgłębszy kryzys dotknął jednak sfery duchowej, jak bowiem można było wytłumaczyć rzeczywistość, w której masowo umierali współplemieńcy, podczas gdy przybysze pozostawali w dużej mierze zdrowi? Rdzenne bóstwa milczały, a szamani i uzdrowiciele okazywali się całkowicie bezradni wobec nowych chorób. Duchowa pustka i poczucie opuszczenia przez bogów stworzyły podatny grunt dla chrześcijańskich misjonarzy, którzy oferowali nową, spójną narrację dla cierpienia i nadzieję na zbawienie.

Historia wielkiego amerykańskiego umierania jest lekcją pokory przypominającą, że największe rewolucje w dziejach ludzkości nie zawsze były dziełem armii i genialnych wodzów. Czasem o losach świata decydowało coś tak małego jak wirus, a najpotężniejsze cywilizacje okazywały się być kruche niczym domki z kart w obliczu sił, na które nie były przygotowane. To dowód na to, jak potężnym, chociaż często niedocenianym, motorem historii jest biologia.


Opublikowano

w