Istnieje w relacjach międzyludzkich doświadczenie, które przypomina mozolne wznoszenie budowli z najszczerszych intencji tylko po to, aby patrzeć, jak ukochana osoba, z niezrozumiałym wewnętrznym przymusem, wyciąga z niej kluczową cegłę powodując, że wszystko z hukiem się wali. Jeśli ten obraz brzmi boleśnie znajomo to prawdopodobnie rozumiesz, czym jest miłość do człowieka o osobowości autodestrukcyjnej. Jest to związek, który wywraca do góry nogami logikę dążenia do szczęścia i unikania bólu, stawiając partnera w roli więźnia paradoksu: im więcej miłości, wsparcia i troski ofiarowuje, tym więcej paliwa zdaje się dostarczać wewnętrznej machinie destrukcji drugiej strony. Efektem jest głęboka frustracja, bezsilność i emocjonalne wypalenie, które trudno wyjaśnić komuś, kto nigdy nie próbował napełnić wodą wiadra z dziurawym dnem.
Kwestia nazwy: od masochizmu do autodestrukcji
W dyskursie psychologicznym funkcjonowało niegdyś pojęcie osobowości masochistycznej, jednak współczesne klasyfikacje, takie jak DSM, zrezygnowały z tej diagnozy obawiając się stygmatyzacji i niesłusznego obwiniania ofiar przemocy. Nazwa zniknęła, ale opisywany przez nią wzorzec zachowań, w którym człowiek nieświadomie unika przyjemności i dąży do porażki, pozostał zjawiskiem jak najbardziej realnym i stanowiącym ogromne wyzwanie. Należy przy tym kategorycznie oddzielić go od masochizmu seksualnego będącego świadomą praktyką erotyczną, ponieważ mówimy tutaj o tragicznym, pozbawionym kontroli przymusie, który rozgrywa się na każdej płaszczyźnie życia.
Anatomia wewnętrznego sabotażu
Istotą tego życiowego scenariusza jest niemal artystyczny talent do sabotowania tego, co dobre, przypominający swoistą alergię na szczęście. Kiedy tylko w życiu osoby autodestrukcyjnej pojawia się coś pozytywnego, jej psychika zdaje się uruchamiać mechanizmy obronne, aby jak najszybciej przywrócić znany i paradoksalnie bezpieczny stan cierpienia. Objawia się to w notorycznym wyborze partnerów, którzy ranią lub traktują ją z obojętnością, przy jednoczesnym odrzucaniu tych okazujących autentyczną troskę. Gdy osiąga upragniony sukces zawodowy lub przeżywa chwilę autentycznej radości, niemal natychmiast reaguje na to lękiem, poczuciem winy lub prowokuje zdarzenie, które skutecznie niszczy ten pozytywny stan. Charakterystyczne jest również mistrzowskie unieszkodliwianie wszelkich prób pomocy, ponieważ na oferowane wsparcie lub rozwiązanie problemu osoba taka reaguje litanią argumentów, dlaczego to na pewno się nie uda, co sprawia, że wszelkie starania odbijają się od niewidzialnego muru.
Partner w roli Syzyfa: psychologiczna pułapka
Dla partnera życie w takiej relacji jest syzyfową pracą, nieustannym wtaczaniem na szczyt głazu, który za każdym razem stacza się w dół. Każda próba zbudowania czegoś trwałego – zaplanowania spokojnych wakacji, celebracji wspólnego sukcesu czy stworzenia domowego azylu – zostaje storpedowana przez subtelny lub jawny autosabotaż. Najbardziej destrukcyjnym elementem tego toksycznego tańca jest jednak psychologiczna pułapka, w której partner zostaje obsadzony w roli oprawcy. Bierność, malkontenctwo i nieustanne prowokacje doprowadzają go do granic wytrzymałości, a gdy po miesiącach tłumienia frustracji w końcu wybucha gniewem lub rezygnacją, słyszy bolesne: Wiedziałem! Jesteś taki sam jak wszyscy! W ten sposób jego naturalna reakcja na nienormalną sytuację staje się ostatecznym dowodem w wewnętrznym procesie osoby autodestrukcyjnej potwierdzającym, że świat jest zły, a ona jest ofiarą, co niszczy jego poczucie wartości i każe mu wątpić w samego siebie.
W umyśle cierpiętnika: gdy szczęście boli
Aby zrozumieć ten mechanizm należy zajrzeć w głąb wewnętrznego świata osoby autodestrukcyjnej, który jest zdominowany przez często nieświadome przekonanie o własnej bezwartościowości i niezasługiwaniu na szczęście, a cała jej tożsamość jest misternie zbudowana wokół roli cierpiętnika. Cierpienie, chociaż bolesne, jest dla niej jak stary, znoszony, ale dobrze znany płaszcz – daje poczucie przewidywalności i swoistego bezpieczeństwa. Szczęście, miłość i sukces to natomiast obcy, niewygodny ląd, który budzi lęk i niepokój, a nawet poczucie winy. Przyjęcie pomocy albo pozwolenie sobie na beztroską radość byłoby zdradą tego fundamentalnego obrazu samego siebie, dlatego gdy tylko na horyzoncie pojawia się promyk słońca, jej psychika uruchamia sabotażystę, który musi zawrócić statek na znajome, burzliwe wody. Nie jest to działanie świadomie złośliwe, ale tragiczny przymus zrodzony z głębokich ran z przeszłości.
Przerwać błędne koło: miłość, która stawia granice
Przerwanie tego błędnego koła jest niezwykle trudne, ponieważ najbardziej naturalne, płynące z serca odruchy partnera – chęć pomocy, opieki i ratowania – jedynie wzmacniają patologiczny układ. Prawdziwe wsparcie wymaga postawy, która wydaje się sprzeczna z pierwszym odruchem miłości, ale w istocie jest jej najdojrzalszą formą: stawiania granic. Oznacza to konieczność rezygnacji z roli ratownika i odmowę uczestnictwa w dramacie, co przekłada się na świadome chronienie własnego dobrostanu i niepozwalanie, aby nastrój osoby autodestrukcyjnej psuł każdą dobrą chwilę. Kluczowe jest pozwolenie jej na samodzielne zmierzenie się z konsekwencjami własnego sabotażu, bowiem prawdziwa pomoc nie polega na nieustannym ratowaniu, ale na stworzeniu warunków, w których być może po raz pierwszy w życiu sama skonfrontuje się ona ze skutkami swoich działań i świadomie wybierze inną drogę.

