Wyobraźmy sobie XVIII wiek nie tylko jako czas peruk i wystawnych salonów, ale jako epokę zakochaną w potędze ludzkiego intelektu. W przestrzeni publicznej unosił się duch postępu, a wszechobecna wiara w naukę obiecywała rychłe rozwiązanie każdej zagadki wszechświata, podczas gdy hasła o wolności i równości zaczynały odmieniać oblicze Europy. Był to wiek, który miał ostatecznie rozpędzić mroki zabobonów. Co działo się jednak, gdy w tym lśniącym świecie zafascynowanym ideą uniwersalnego człowieka ciało odmawiało posłuszeństwa lub umysł funkcjonował w sposób odbiegający od przyjętej normy? Historia losów osób z niepełnosprawnością w epoce Oświecenia to gorzka opowieść o rewolucji, która dokonała się w umysłach, ale nie zawsze znajdowała odzwierciedlenie w sferze społecznych praktyk. To historia o tym, jak po raz pierwszy zdjęto ludziom fizyczne kajdany tylko po to, aby zamknąć ich w niewidzialnych, ale równie dotkliwych klatkach nowoczesnych instytucji.
Gdy rozum postanowił zajrzeć pod czaszkę
Zanim nastało Oświecenie, interpretacja niepełnosprawności była prosta: kalectwo bądź chorobę psychiczną postrzegano jako piętno, karę boską lub znak diabelskiej interwencji, co nieuchronnie prowadziło do wstydu i wykluczenia. Wiek XVIII rzucił temu myśleniu wyzwanie, wprowadzając do dyskusji narzędzia nauki. Myśliciele, tacy jak John Locke ze swoją koncepcją umysłu jako tabula rasa (czystej karty), zapoczątkowali rewolucyjne wnioskowanie: skoro doświadczenie kształtuje człowieka to fakt, że ktoś nie słyszy, nie widzi lub inaczej pojmuje świat nie czyni go ontologicznie gorszym, jego karta jest po prostu zapisywana innym atramentem.
Pęknięcie w monolicie dawnych przekonań otworzyło drzwi pionierom. Na scenę wkroczył wówczas francuski lekarz Philippe Pinel, którego symboliczny gest, dokonany w murach paryskiego szpitala Bicêtre, odbił się echem w całej Europie: nakazując zdjęcie pacjentom kajdan argumentował on, że szaleństwo nie jest bestialstwem wymagającym skrępowania, ale chorobą potrzebującą terapii, empatii i przywrócenia godności. Jego podejście, nazwane leczeniem moralnym (traitement moral), było próbą dotarcia do człowieka ukrytego za fasadą schorzenia. Równolegle inni wizjonerzy otwierali świat dla tych, którzy żyli w ciszy lub ciemności. Charles-Michel de l’Épée założył w Paryżu pierwszą publiczną szkołę dla osób niesłyszących i opracował dla nich system języka migowego udowadniając, że głuchota nie stanowi bariery dla rozwoju intelektualnego. Z kolei Valentin Haüy, poruszony spotkaniem z niewidomym muzykiem, stworzył system wypukłego druku dając osobom z dysfunkcją wzroku klucz do świata literatury i wiedzy. Te działania stanowiły najszlachetniejszą manifestację oświeceniowego humanizmu.
Człowiek-maszyna: gdy proteza staje się dziełem sztuki
Oświecenie w naturalny sposób przeniosło swoje zainteresowania mechaniką na ludzkie ciało. Skoro potrafiono konstruować precyzyjne zegary i skomplikowane automaty, dlaczego nie miano by naprawić niedoskonałości natury? To pytanie, połączone z postępami w anatomii, dało potężny impuls do rozwoju protetyki. Amputacja po bitwie lub wypadku, chociaż wciąż tragiczna, przestała oznaczać wyrok całkowitej bierności, przynajmniej dla tych, których było stać na zdobycze techniki. Rzemieślnicy-artyści zaczęli tworzyć prawdziwe majstersztyki inżynierii. Zamiast topornych, drewnianych podpór pojawiły się protezy z ruchomymi stawami napędzane złożonymi systemami sprężyn, dźwigni i skórzanych pasów. Słynna stała się tzw. noga z Anglesey zaprojektowana przez Jamesa Pottsa dla markiza, który stracił kończynę w bitwie pod Waterloo. Dzięki precyzyjnym mechanizmom naśladowała ona naturalny chód tak dobrze, że stała się obiektem pożądania weteranów wojennych. Powstawały również żelazne ręce z ruchomymi palcami, które można było zablokować w określonych pozycjach, aby utrzymać widelec czy pióro. Te wczesne, wykonane ze stali, miedzi i skóry konstrukcje były ciężkie i dostępne jedynie dla elity, ale symbolizowały fundamentalną zmianę w myśleniu: ludzkie ciało stało się mechanizmem, który można udoskonalić, co stanowiło wyraz triumfu rozumu nad ułomnością materii.
Azyl: przystań czy złota klatka?
Tu jednak docieramy do największego paradoksu epoki. Procesy urbanizacyjne i postępujący rozpad tradycyjnych struktur opiekuńczych sprawiły, że osoby z niepełnosprawnościami, ubodzy czy chorzy psychicznie, dotąd wtopieni w lokalne społeczności, stali się widocznym problemem społecznym. W odpowiedzi, z dwoistego impulsu – filantropijnej troski oraz potrzeby utrzymania porządku – zaczęły powstawać wyspecjalizowane instytucje: szpitale, przytułki i azyle. Z jednej strony oferowały one schronienie i podstawową opiekę, której osoby te często były pozbawione, a w ich murach pionierzy, tacy jak Pinel, mogli wdrażać swoje rewolucyjne metody. Z drugiej jednak, te same instytucje błyskawicznie stawały się narzędziem bezwzględnej segregacji. Do wielkich, owianych złą sławą molochów, jak londyński Bethlem, od którego nazwy pochodzi słowo bedlam oznaczające chaos i zamęt, trafiali bez rozróżnienia ludzie z chorobami psychicznymi i niepełnosprawnością intelektualną, ale też bezdomni, samotne matki czy drobni przestępcy. Azyl, w zamyśle mający być schronieniem, w praktyce okazywał się miejscem, gdzie ukrywano wszystko to, co nie pasowało do oświeceniowego ideału produktywności i racjonalności.
Oświecenie bezpowrotnie przeniosło dyskurs o niepełnosprawności ze sfery metafizyki do świata medycyny, nauki i praw człowieka. Dało podwaliny pod nowoczesną terapię i edukację, jednocześnie zapoczątkowując erę instytucjonalnej opieki, której mroczne dziedzictwo ciągnęło się przez kolejne stulecia. To właśnie wtedy, w epoce rozumu, narodził się fundamentalny dylemat, który wciąż pozostaje aktualny: jak skutecznie pomagać nie wykluczając, jak troszczyć się nie odbierając przy tym wolności i podmiotowości. Dzisiejsze, nowoczesne podejście do osób z niepełnosprawnością wciąż jest w pewnym stopniu naznaczone cieniem tamtych paradoksów.

